Cytuję ciekawy tekst za AKTUALNOŚCI TURYSTYCZNE.PL
Felieton
"Oko gościa"
Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami mieszkałem z żoną
i naszym niemowlęciem w chatce na skraju niewielkiej miejscowości. W łazience,
nad wanną, była wielka dziura w ścianie. Nie na wylot, tylko taka płaska wyrwa,
ogromny ubytek jak po rykoszecie pocisku armatniego – rzecz naprawdę pokaźna i
sprawiająca wrażenie, iż cały przybytek jest bliski rozpadu.
Jako że w owym czasie nie mieliśmy szans na reperację ciężko rannej ściany,
wyrwa przez całe miesiące towarzyszyła nam w ablucjach. W końcu, niemal
niezauważalnie, przyzwyczailiśmy się do niej. Mogę nawet powiedzieć, że w ogóle
przestaliśmy ją zauważać. Łazienka wyglądała dla nas – jakby tu rzec? –
normalnie. Nie łapaliśmy się na myśli, o, dziura! Nikt po wyjściu z łazienki
nie wspominał, ale tam ruina, ale tam okropnie. Nie, naprawdę, przestaliśmy
dostrzegać jakąkolwiek nienormalność czy brzydotę, jakby ściana nad wanną była
gładka jak lustro.
Tyle że od czasu do czasu ktoś nas odwiedzał. I wtedy otwierały nam się oczy.
Znowu dostrzegaliśmy wyrwę w ścianie. Opadała z nas codzienna ślepota, bo
zaczynaliśmy spoglądać na nasz dom okiem gościa. Zewnętrzne oko z miejsca
wyłapywało to, co dziurawe, marne, zawstydzające, a do czego my zdążyliśmy już
przywyknąć. Te otrzeźwienia nie były przyjemne. Rodziły zakłopotanie i
zażenowanie. Wszelako z przykrych emocji wykluwało się coś dobrego. Wstyd wobec
osób przychodzących z wizytą motywował nas do podejmowania prób naprawy
mieszkania lub choćby tuszowania jego niedostatków. Nie muszę chyba dodawać, że
w końcu ściana została zalepiona i wygładzona. Zrobiło się milej nie tylko
naszym gościom, ale przede wszystkim nam, powszednim użytkownikom łazienki w
domu na skraju niewielkiej miejscowości.
Czy podobny mechanizm psychologiczny nie zachodzi i w szerszej skali, w skali
całego naszego domu o nazwie Polska? Czy nie jest tak, że trochę inaczej
widzimy nasz kraj, kiedy pozostajemy we własnym gronie, a nieco inaczej, kiedy
przemierzamy polskie drogi towarzysząc przybyszom z bliska i daleka, zwłaszcza
tym z zagranicy? Czy wtedy ze szczególną ostrością nie spostrzegamy śmieci na
podwórku lub przystanku, nieuprzejmego pracownika instytucji publicznej, zalanej
łazienki, smrodzącego autobusu, braku informacji, jak dojechać do muzeum, pani
w kasie albo pana w stacji pogotowia, którzy nie znają żadnego języka obcego,
chamów siedzących na ławce, którzy klną i plują ludziom pod nogi, i tak dalej,
i tak dalej? Bo – tak jak już wspominałem – kiedy zaczynamy spoglądać cudzym
okiem, wtedy z całą jaskrawością objawia się nam wszelka marność, brzydota i
niedoskonałość codziennej, dawno oswojonej rzeczywistości.
Jeżeli jakimś cudem ktoś z państwa pamięta moje dawne felietony „Dwie twarze
Polski" i „Wanna w lesie", to wie, że kwestia dbałości o polskie
krajobrazy jest moją obsesją. Odczuwam fizyczną udrękę, kiedy na szlakach moich
wędrówek natykam się na pokruszony eternit, roztrzaskaną wiatę PKS-u, zardzewiały
złom w ogródku przed domem, opuszczony betonowy szkieletor, zbite szyby w
ciemnych oknach, cuchnący wychodek czy zapleśniałą ruderę otoczoną zwałami
plastikowych butelek.
Moją nadzieję na uleczenie tych i innych ran krajobrazu Polski wywodzę z
przekonania o potędze wstydu. Wstydu, który nas ogarnia, kiedy zaczynamy
spoglądać na rodzinny dom cudzym okiem. To oko – niepokojące, zakłócające nasz
święty spokój i rozleniwienie – może być zbawienne. Ono może być ostrogą
spinającą nas do działania, bo dzięki niemu zaczynamy dokładnie widzieć, jakie
dziury w ścianach rażą najbardziej. Zaczynamy rozumieć, że trzeba nam je w
końcu ponaprawiać, abyśmy mogli żyć jak normalni ludzie i nie rumienić się
przed innymi.
W skali społecznej ci inni to rzesze turystów z całego świata. Ich spojrzenia
stanowią dodatkowy, nieoceniony pożytek, jaki czerpiemy z turystyki
przyjazdowej.
Marek Stokowski